Zacznę od pytania: czy wiekiem utrudzony historyk powinien pisać felietony? Niewątpliwie jest to decyzja odważna. Na początek wyjaśnię, w jaki sposób autor, rodem z Wilna, a właściwie z pogranicza inflancko-wileńskiego, po latach znalazł przystań w Toruniu i na Pomorzu. Znane jest złowróżbne życzenie „Obyś żył w ciekawych czasach!”. Jako historyk nie mogę narzekać na spełnienie się tego życzenia: obserwowałem z pozycji dziecka sowiecką i litewską okupację Wilna, mieszkałem krótko w Warszawie, gdzie zastało mnie powstanie warszawskie, a po wojnie, po krótkim pobycie w Zielonej Górze, na długie lata osiadłem w Krakowie, głównie w cieniu Uniwersytetu Jagiellońskiego i jego biblioteki. Dopiero w latach sześćdziesiątych z różnych skomplikowanych przyczyn zamieszkałem w Toruniu. Moi krewni przecież, zarówno w dobie Wolnego Miasta Gdańska, jak i po wojnie, nieraz bywali na Wybrzeżu. Od 1950 r. aż do swej śmierci mój brat Jerzy działał w Trójmieście, nie bez zainteresowania jego osobą w kręgu służb specjalnych PRL, które także i mnie nieraz mocno osaczały. W młodości jednakże nigdy na Pomorze nie dotarłem. Pierwsze zainteresowania problematyką bałtycką zawdzięczałem profesorom UJ, jednemu z moich mistrzów, Adamowi Vetulaniemu (1901-1976), który już przed wojną pisywał na tematy pomorskie, a także historykowi Kazimierzowi Piwarskiemu (1903-1968). Te zainteresowania ożywił w czasie pracy mojej nad doktoratem na Uniwersytecie Warszawskim (u boku Karola Koranyiego) ówczesny docent Zbigniew Zdrójkowski, który namówił mnie, by tematem mojej rozprawy był toruński prawnik i historyk Krystian Bogumił Steiner (1746-1814). Stąd moje pierwsze kontakty z Toruniem i wyjazdy do brata na Wybrzeże. A w 1959 r. z gronem przyjaciół odbyłem niezapomnianą wyprawę kajakową Brdą poprzez Bory Tucholskie.
Dziś, po latach, jestem uważany głównie za historyka Pomorza Gdańskiego i licznych relacji polsko-niemieckich w dawniejszej i najnowszej historii.
Wielki niemiecki historyk Leopold von Ranke (1795-1886) napisał kiedyś, że dobry historyk powinien być stary. Miał tu na myśli pewien bagaż doświadczeń życiowych oraz szeroką erudycję, która jest każdemu historykowi niezbędnie potrzebna, a której w młodym wieku zbyt szybko się nie zdobędzie. Powstaje oczywiście pytanie zasadne: czy erudycja może pomagać w pisaniu felietonu? Jedna z dawniejszych definicji tego gatunku pisarstwa przyjmowała, że ma to być tekst zwięzły, w miarę lekki czy dowcipny, poruszający ważne sprawy tak, by czytelnika nie znudzić. W dzisiejszych czasach, co można na co dzień oglądać w takiej czy innej telewizji, eksperci, czy ostrożniej, osoby przedstawiane jako eksperci, jeżeli trafiają do studia, to cenieni są nie za gruntowność czy jasność wypowiedzi, a raczej za możliwie krótkie i dobitne jej sformułowanie. Jeżeli tego brak, to bezlitosny dziennikarz szybko przerywa w pół zdania lub później wycina z taśmy połowę tekstu. Podobno, wedle jakichś badań niedawnych, znaczna część dzisiejszego młodego pokolenia nie ma chęci czy nie jest w stanie (?) poświęcić swej uwagi publikacji, która ma więcej niż pięć stron. Rzecz jasna, że w tej sytuacji niewielkie szanse na czytelnika ma dziś Stefan Żeromski, którego ogary, jak poszły w las, to prędko nie wracają. Takiej szansy nie ma chyba dziś i Henryk Sienkiewicz z wielotomowymi dziełami czy choćby autor z XX wieku, Antoni Gołubiew, z wielkim pięciotomowym dziełem o epoce pierwszych Piastów, cyklem o Bolesławie Chrobrym.
Nie będę ukrywać, że do cywilizacji elektronicznej odnoszę się z umiarkowanym podziwem.
Mógłbym nieco przewrotnie o niej napisać to, co głoszą w Stanach Zjednoczonych twardzi obrońcy prawa każdego Amerykanina do posiadania dowolnej ilości broni palnej. Głoszą oni pogląd, że posiadanie broni jest rzeczą dobrą i nie należy tego kontrolować, a mają tylko pretensję do niektórych niewłaściwych ludzi, którzy niewłaściwie się nią czasem posługują, przez co sam zbożny ideał posiadania arsenału broni palnej w domu każdego prawdziwego Amerykanina bywa czasem zbrukany. Zgodnie z tym rozumowaniem powiedziałbym ostrożnie, że doceniam wspaniałe efekty informatyki i Internetu, komórek takich czy innych, i jedynie nieśmiało zauważam, że problemem są niektórzy „niesłuszni” użytkownicy tych cudów techniki. Jeżeliby takich użytkowników nie było, to wszystko byłoby okay na tym najlepszym ze światów, jak go określił nie bez specyficznego optymizmu, francuski oświeceniowy filozof Wolter.
Chciałbym się jednak cofnąć nieco dalej w przeszłość. Cycero, myśliciel tak dawno zmarły, że nikt już nie pamięta, czym się zajmował, napisał kiedyś w liście do przyjaciela: „Jeżeli masz przy bibliotece ogród, niczego ci nie będzie brakowało!”. Biblioteka moja rzeczywiście istnieje, a nawet od czasu do czasu, z braku miejsca, ulega surowej selekcji. Co do ogrodu, to obserwuję jedynie przez okno ogród biskupstwa toruńskiego, od lat zresztą w remoncie, co nie jest bez pewnego czaru. Humaniście do spokojnej lektury przydawał się przez wieki jeszcze jeden rekwizyt: w bibliotece czy gabinecie, nie tylko w mglistej dla zasady Anglii, z reguły zapalano kominek i zapach żywicy, kłód drzewa, znakomicie ułatwiał lekturę. Kominka niestety nie mam, dziś kominki są nawet trendy, ale raczej w podmiejskich pałacykach, podobnie jak grillowanie, ale do tych czynności nikt już raczej biblioteki nie potrzebuje. Są nawet do nabycia eleganckie atrapy szaf pozornie bibliotecznych (u bogatych może to być nawet prawdziwa gdańska szafa), ale zazwyczaj za pięknymi oprawami kryje się, zależnie od pieniędzy czy gustu właściciela, kolekcja burbonów, napoleonów bądź polskich patriotycznych wódek, ewentualnie ukryta sprytnie lodówka zapełniona piwem. Ta nieco może złośliwa uwaga nie dotyczy, rzecz jasna, czytelników „Pomeranii”. Bieda w tym, że nieraz słuszne uwagi, tu i tam wygłaszane czy publikowane, o jakichś zjawiskach niekoniecznie w pełni godnych najwyższego uznania raczej nie docierają do tych osób, których dotyczą.
Nazwałem mój cykl słowem „gawędy”, co już w jakiejś mierze określa pewną staroświeckość mojej metody. W dobie PRL-u kilku niezrównanych maestrią felietonistów, na czele ze Stefanem Kisielewskim, opanowało bezbłędnie sztukę walki z cenzurą komunistyczną – co było swego rodzaju sięganiem do metody bajkopisarza Ezopa – taką manierą pisania, by nawet w miarę inteligentny cenzor nie zawsze się domyślał, o co autorowi chodziło. A czytelnicy „Tygodnika Powszechnego” wiedzieli… Terminowałem kiedyś na marginesach „Tygodnika Powszechnego”. Dziś metoda ezopowa nie jest już potrzebna, mamy nawet takich felietonistów, którzy w swoich tekstach posługują się raczej maczugą niż piórem. Daleki od takiej metody chciałbym obiecać niespieszne refleksje o ludziach różnych spraw i epok, o książkach starych i nowych.
Nie ukrywam, że całe życie zbierałem trafne powiedzonka, godne uwagi cytaty różnych autorów. Nie były to jednak cytaty z tak zwanych przed laty „klasyków marksizmu”, którymi karmiono nas przez wiele lat po drugiej wojnie światowej.
Stąd chciałbym zakończyć mało znanym i niezwykłym cytatem z autora głośnego w osiemnastowiecznym Gdańsku, Gotfryda Lengnicha (1689-1774), prawnika, historyka, twardego protestanta, ale i wiernego poddanego Rzeczpospolitej polsko-litewskiej. Lenglich był wielkim erudytą, ale w swej „Polnische Bibliothek” z 1718 r. tak oto pisał: „Cały świat woła o skróty (…). Samo spojrzenie na dużą księgę już nas przeraża, dokładne badanie jakiegoś problemu jest dla nas niewymownie przykre (…). Stąd też często daje się słyszeć wołanie: o już dosyć, dosyć nauki!”. Tak pisał nieco przewrotnie uczony gdańszczanin blisko trzy wieki temu…
(wrzesień 2013 r.)
prof. Stanisław Salmonowicz
Prof. Stanisław Salmonowicz zmarł 24 maja 2022 roku w Toruniu.