Byliśmy Niewinni to fikcyjna opowieść osadzona w jak najbardziej realnych okolicznościach. Historie, będące tłem przygód głównych bohaterów odtworzone zostały z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Jeśli więc ciekawi Cię, drogi Czytelniku, jak wyglądało życie w przedwojennym Wejherowie i okolicach, to dobrze trafiłeś.
Marzysz o podróży w czasie? Po prostu otwórz książkę i czytaj.
Byliśmy Niewinni to też powieść dramatyczna. Nigdy w historii Powiatu Morskiego los tak wielu nie zakończył się tak nagle. Najtragiczniejsze wydarzenia miały miejsce w lasach piaśnickich i to ta część opowieści wystawi Twą wrażliwość na najcięższą próbę.
Jeden strzał, jedno życie, kolejka przechodzi dalej!
Przykładowy fragment:
Zenek, Zbyszek i Włodek strzelali naprzemiennie. Chronili się w niewielkiej jamie, wychylając tylko na ułamek sekundy potrzebny do wycelowania i naciśnięcia spustu. Pracowali zgodnie, a przerwy w ostrzale przeznaczali na pospieszne ładowanie i repetowanie broni. Ponieważ ich lebele posiadały ośmionabojowe magazynki, stanowili wcale groźny i skuteczny punkt obronny. Fakt, że Włodek strzelał niemalże na oślep, niczego tu nie zmieniał – Niemców było dostatecznie wielu, by nawet zbłąkana i wystrzelona w nieodpowiednim kierunku kula dosięgła celu.
Pierwsza potyczka trwała ledwie kilka chwil, lecz dzięki jednoznacznemu zwycięstwu nastroje w kompanii uległy znacznej poprawie. Rzecz jasna, nie wszystko wyszło chłopcom idealnie. Problemy miała czwarta drużyna ulokowana na lewym skrzydle i to właśnie w jej kierunku udali się sierżant Rogoś i porucznik Dujanowicz, gdy nastała przerwa w działaniach wojennych. Dowódcy chcieli sprawdzić jej stan i zdolności bojowe, a w tym celu musieli przejść ze stodoły, przy stanowiskach drugiej drużyny, przez odkryte pole obsadzone ochotnikami kaprala Skowronka i Zenka.
Ten pospieszny spacer wykonany był w najmniej odpowiednim momencie, o czym, niestety, sierżant Rogoś i porucznik Dujanowicz nie mogli wiedzieć. Gdy przechodzili ledwie kilkanaście metrów za jamą zajmowaną przez Włodka i jego dwóch najbliższych przyjaciół, rozpoczął się huraganowy ostrzał artyleryjski nieprzyjaciela. Walono do nich z dział, moździerzy, aż zatrzęsła się ziemia, a słupy dymu wypełnionego swędem spalenizny, pomieszanego z zapachem rozpalonej gleby, zasnuły wszelki widok. Piekło rozgorzało na oczach Włodka, który wciśnięty w róg swej płytkiej jamy patrzył z przerażeniem, jak osuwa się śmiertelnie raniony sierżant Rogoś, a porucznik Dujanowicz, dowódca Ochotniczej Kompanii Harcerskiej, doznaje porażenia zmysłów w wyniku przeżytego szoku.
Ostrzał trwał czterdzieści minut, choć ochotnikom czas ten zdawał się wiecznością. Najgorsza w tym wszystkim była świadomość własnej bezsilności, konieczność balansowania na granicy życia i śmierci, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia, bez złudnej nadziei i widoków na odwrócenie tragicznej passy. Uszu Włodka co i rusz dochodziły odgłosy ranionych towarzyszy broni, które przebijały się przez wybuchające z regularnością szwajcarskich zegarków pociski moździerzowe. Śmierć zbierała ponure żniwo, a tuż za nią kroczył niemożliwy do opanowania strach i rozpacz. Kompania Harcerska, złożona z ochotników wywodzących się z wejherowskiego harcerstwa, pełna młodych i wspaniałych chłopców, słabo uzbrojona i nie lepiej wyszkolona, stanęła naprzeciw regularnej armii niemieckiej, której przewaga ogniowa, wyposażenie i przygotowanie taktyczne stały na zdecydowanie wyższym poziomie. Ochotnicy nie mieli żadnych szans, choć starali się być dzielni.